wtorek, 26 stycznia 2010

dzień DZIEWIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY


Ach fąflu Ty ach fąflu Ty ja znam taki sekret którego nie znasz Ty;]

Wracając czuję szczęście. Cudownie, że mogłam przeżyć tą przygodę. Jak tydzień wyjęty z życiorysu, jak zimny prysznic, jak nurkowanie do dna, żeby odbić się i zaczerpnąć powietrza. Czuję się orzeźwiona, czuję jak żyje we mnie każda cząsteczka, jak myśli wreszcie przestają się miotać tworząc przestrzenny obraz przyszłości. To dzieje się tu i teraz. To co pozornie nierealne wydarza się naprawdę. Chciałabym, żeby każdy mógł doświadczyć w sobie tej nieskończonej wolności istnienia. Doświadczyć tego jak marzenia stają naprzeciwko pytając chcesz naprawdę chcesz?? i bez chwili zawahania z dzieckiem na twarzy powiedzieć.. No pewnie że chce bo nawet jeśli ten parasol nie odleci to doświadczę tego, czego inni boją się doświadczyć i będę wiedzieć jak to jest dryfować po linie z parasolką a jeśli spadne to otrzepię się pójdę zjeść kanapkę z masłem czekoladowym. Ot co.

piątek, 22 stycznia 2010

dzieñ juz sama nie wiem który;p

Nakrecona bardziej niz ruski czolg oscyluje gdzies miedzy rzeczywistoscia a swiatem wyobrazen co dzieje sie w malej dzieciecej glowce kiedy dorosli na zewnatrz wpatruja, spiewaja, gadaja. Vincent odkryl niedawno swoja roczke i manewruja nia przed oczkami nie ukrywajac przy tym zachwytu, czasami nawet z nia rozmawia. A my patrzymy na tego malego czlowieczka z perspektywy i wydaje sie nam ze tacy madrzy, a jak zacznie plakac to kazdy sie glowi co tym razem haha. Niebo jest coraz przejrzystsze i osmiele sie stwierdzic, ze klimat wczesnej wiosny wiec moze dzis na jakies tance zwlaszcza, ze w jednym barze dj Zupa miksuje z polandu haha. No to tyle, bo maly znow cos komunikuje, wiec trzeba rozszyfrowac kod i podac mleko? zmienic pieluche? pospiewac?? ;]

wtorek, 19 stycznia 2010

dizeñ dziewiedziesiaty

WoW jestem pod wrazeniem jak szybko dostosowalam sie do tej nowej sytuacji. Wczoraj wszyscy zaspalismy wec Gosia (mama chlopakow) obudzila mnie podajac malego Vincenta i butelke do karmienia sama w pospiechu z Janem pod pacha odprowadzic go do szkoly. Biorac pod uwage fakt, ze dawno nie karmilam a juz w ogole takiego malenstwa troche zgrabciale podeszlam do rzeczy, ale Vincent wydawal sie byc zadowolony. Dzis profesjonalnie podeszlam do sprawy i wstalam wczesniej by wszystko do opercji "karmienie"przygotowac. Pokrotce o dzieciakach. Jan uwielbia budowac, burzyc a potem budowac od nowa. Ma smykalke do do tworzenia monumentalnych konstrukcji z Kapla ( drewniane klocki polecam kazdemu wciaga jak robienie balonow z gumy do zucia;p) Jan od rana jest w szkole wiec budujemy popoludniami, kiedy wraca a potem jeszcze czytam mu na dobranoc nice;) Vincent ma niecale trzy miesiace i jest fajnym malutkim czlowieczkiem, ktory odkryl juz jedna raczke (obserwuje ja jak sie porusza, otwiera i zamyka w piesc), potrafi juz czarowac usmiechem a nawet prowadzic konwersacje wydajac roznorodne dzwieki genialne:D
Miasto, w ktorym mieszkam to Eindhoven w poludniowej Holandii. Jest niesamowicie czyste i spokojne. przy naszej ulicy miesci sie szereg polaczonych ze soba malych domkow. Poniewaz wszystkie maja nisko umieszczone okna w dzien ma sie odczucie ze przechodzi sie obok polaczonych ze soba sklepow o roznorodnych witrynach, poniewaz oprocz tego ze okna sa nisko to sa nie zaslonione. poruszanie sie tutaj na rowerze jest proste i nie graniczy z cudem, jak na niektorych drogach w KrK, poza tym nie trzeba sie stresowac jak sie spozywa alkohol, oczywiscie jesli spozyjemy dawke nie zagrazajacej wejsciu na rower i poruszaniu sie zgodnie z kierunkiem jazdy;p nie poznalam zbyt wielu tubylcow wiec trudno mi orzec. Pewne, ze ludzie sa tu bardzo mili. ilekroc spaceruje z Vincentem sasiedzi usmiechaja sie, pozdrawiaja i zagaduja, jednak zachowuja przy wszystkim dystans i powsciagliwosc. No to tyle plotek bo nastepne karmienie za lada moment. Lece..

sobota, 16 stycznia 2010

dzieñ zdaje sié osiemdziesiáty ósmy

Dotarlam do holandii, gdzie mi jest bardzo dobrze i troszke ja Sniezka bo pada gruby snieg;) polskie znaki znikaja na holenderskiej klawiaturze wymagajac wiecej domyslow od umyslow. Nowa rodzinka jest wspaniala. Malenstwo Vincent ma 3 miesiace a Jan bardzo fajny chlopak ma 5 lat. No i tak rozpoczyna sie kolejna przygoda. Mieszkam sobie w pieknym holenderskim domku pod mieciutka bielutka koluderka i snie o rowerze. Poza tym czuje sie tu baaardzo swojo zwlaszcza mnostwo scierzek rowerowych sprawia ze mozna by tu pobyc dluzej. Czuje taka radosc jakas co tam w srodku serduch pyka i zapowiada wszystko co dobre i co szczesliwe. Czas zycia.

niedziela, 10 stycznia 2010

dzień osiemdziesiąty drugi bardzo szczęśliwy dzień


Przeto zatem bardzo ten dzień był szczęściem pisany. Wstaję i widzę na całej połaci ŚNIEG!!!!! No to uśmiech ślę w tą nieograniczoną biel i porywam się na tysiące spadających z nieba płatków. Mina niejako zrzedła bo dotarłwszy na miasto się okazało,że sól pożerając biel zostawiała ciapcie i nie dosyć przyjemne uczucia marznących stóp.. brrr. Ale co tu, skoro Niedziela dzień święty więc psioczyć nie wypada tylko cieszyć, z tego tym bardziej, że po chlapie stąpający z serduszkami Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Tak więc dla ocieplenia stópek i atmosfery też usiadłam w swej Bonie by skonsumować pyyyszną (tu przez powtórzenie samogłoski yyyy podkreślam jak bardzo była pyszna) tartę cytrynową, herbatkę oraz fragment książki Eduardo Mendoza, którą rzecz jasna kupiłam bo przyjemności takiej trudno odmówić. Po OBFITYM (przez użycie dużych liter pragnę podkreślić jak bardzo był obfity tenże) obiedzie u mami pobierzyłam na rynek licząc na fajny efekt wysyłanej iskierki WOŚP, a tam jakieś takie chłoptasie, ni to hip ani hop o rzyganiu, tatuażach i Nowej Hucie coś klecili na małej scenie. Wszyscy o 20 wznieśli głowy przygotowani na coroczne szou a tu niebo trochę szarawe i kapryśne też nieco.. i nagle tak sztuczne ognie cudowne tylko schowane za kamienicami więc tłum ruszył z napaścią na kolorowe iskierki unoszące się i spadające w dół jedna przez drugą. Po tym przemarznięciu zamarzyłam o cieplejszym i wraz z towarzyszem DArem zasiorbnęliśmy pysznej herbatki w świętej krowie i ciasteczka zawierające moc pozytywnych energii na karteczkach z wróżbą. I co tu to tu to czas działać i odkrywać horyzonty zataczane w głębinach umysłu i wyswobodzić myśli uknute by potem nie płakać nad rozlanym mlekiem. Zatem do dzieła rzucajcie te myśli najbardziej niepokorne jako wyzwania i do dzieła. POWODZENIA!!!!!! (użycie wielu wykrzykników świadczy jak mocno kibicuję sobie i Wam)

środa, 6 stycznia 2010

dzień siedemdziesiąty dziewiąty


Święto Trzech Króli.. a kto powiedział, że ich było trzech??

Rano udałam się na rozmowę w sprawie pracy w sklepie pewnej portugalskiej marki, która ukrywa się pod bardzo francuską nazwą. Zawracanie tyłka. Z braku laku i piętrzących się na stole nie spłaconych rachunków podążyłam za głosem mojej mamy, która od jakiegoś czasu grozi zamknięciem konta pożyczkowego, do hotelu Qubus w celu ładnego się uśmiechania i ściemniania jak to bardzo mi zależy. Niestety w całym tym harmiderze polsko- angielsko- portugalskim zapomniałam języka w gębie i zapadałm w stan nazywany przez mą przyjaciółkę "cichą padaczką". Niewątpliwie jest to wynik ADHD i odbiegania myślami zupełnie gdzie indziej. Patrzyłam na rekrutujących mnie ludzi, kobieta po czterdziestce i neco młodszy mężczyzna, zastanawiając się nad sensem mojego tam bycia. CZy naprawdę chce wracać do tego rozdziału życia?? Widziałam się ładnie ubraną z promiennym uśmiechem obłożoną tysiącem torebek, łańcuszków i innych pierdół na nogi i ręce z wilgotnymi oczętami.. "kup pani co.. no bo pojadą po premii proszę". Jakbym właśnie tonęła w gównie i oni z tym portugalskim przesyconym "sz" i "cz" nade mną. Koniec tej farsy. Szybko opanowałam niepokój myśli, spojrzałam na swych rozmówców raz jeszcze i uświadomiłam sobie, że to ja jestem górą. I to nie tylko dzięki idealnemu dopasowaniu każdej części mojej garderoby (nawet majtek i stanika), ale przede wszystkim ja jestem tu z ambicjami i pomysłami tryskającymi jak fontanna z mojej głowy. Mam otwartą drogę do samorealizacji i siłę by pokonać złe fronty.. a oni tkwią w tym gównie i tak już pewnie zostanie, to kwestia pozycji i przyzwyczajenia. Uświadomiwszy sobie taką postać rzeczy wpadłam w nieskończoną euforię bycia kreatywną. Zresztą jakby można nie być, kiedy otaczją cię tak wspaniali ludzie. Wdzięczna jestem za każdą szczyptę szczęścia, które codzinnie otrzymuję w dawce porannego mleka. Najpiękniejsze jest to.. że przestaję się bać. Gotowa na wyznania, szeptania, czułe dotyki i oddech drugiej osoby dochądzący z bardzo bliska.. I DO BELIEVE IN LOVE I DO I DO

wtorek, 5 stycznia 2010

Dzień siedemdziesiąty siódmy


Tektonika uczuć.. tak opisał Emmanuel Schmitt nasze pogmatwane życie uczuciowe. Tak sobie istniejemy bez pytania o przyczynę i o to co jeśli jutro znikniemy Stąd, do którego tak jesteśmy przyzwyczajeni. Śmierć bliskich uwalnia nasze myśli na krótką chwilę i daje upust emocjom zebranym z wszystkich niepowodzeń, niewykrzyczanych prawd, milczących wyznań. Trumna opadająca w dół jest tylko zawleczką do wybuchu wszystkiego, co w sobie tłamsimy. Okazuje się, że wspomnienia mają moc płaczu i rozpaczy. Potem wracamy do świata, w którym do perfekcji opanowaliśmy sztukę sztucznej perswazji, naturalnego kłamstwa i w którym za odgrywane role z góry płacą grubą kasę. Gdzie się podziały lata, w których biegaliśmy o gołych stopach i największą radością było patrzenie w gwieździste niebo z pozycji leżącej, skubając trawę, w której tonęli. Gdzie wierzenia w leśne stwory i małe istoty pomagające zdobyć słodycze? Czar prysł i trzeba stąpać mocno po ziemi żeby nie zagubić się w gąszczu zwanym ludzkością. Szczęściem stąpam w powietrzu i uważam by nazbyt nie za nisko.